Tralala oto ja

Tralala oto ja

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Nocny pólmaraton we Wrocławiu czyli ciemna strona biegania.



To miał być super weekend, a może był?

  Do Kachy mojej ekstra holowniczki zjechali się biegacze z wszech stron. Razem z dziećmi lub bez, bo niektórzy porzucili swe najmłodsze pociechy, żeby odpocząć w weekend od nocnego wstawania i dla odmiany pobiegać sobie w nocy 😜. Taka pełna chata, trzy rodziny z dziećmi w tym 5 biegaczy, dwóch pilnujących (powiedzmy 😉) tatusiów, stadko hałaśliwej ferajny plus młody tata na delegacji biegowej😉.
  Atmosfera w domu cudowna, jak zawsze, wspólny obiad przy wielkim stole z podziałem posiłków na te dla startujących i dla tych, co mogą żreć do woli. Był, więc delikatny ryż z warzywami, ekstra wypasione spaghetti no i oczywiście pomidorowa , bo jak coś komuś nie smakuje to na pewno zje pomidorówkę. Z resztą to była wypasiona pomidorówka krem elektryczna z machiny z kosmosu, więc wszyscy zjedli i prawie zabrakło 😉.
  Po posiłku i odpoczynku nagle zrobiła się 19.30 i wszyscy ruszyliśmy pędem się szykować, upchnęliśmy żele energetyczne we wszelkie możliwe kieszonki, nawet te na zgrabnych męskich kuperkach😉 i byliśmy redy. Jeszcze tylko 100 SYMBOLICZNYCH zdjęć na pożegnanie, całusy od najbliższych, kopy na szczęście no i tekst; nie biegnijcie za szybko mamy, co robić (kochani M-owie już mlaskali, bo piwko się chłodziło 😜 ).
  Na stadion olimpijski odwoziła nas znajoma NIE nikt nie jechał w bagażniku, nie udawał, że go tam nie ma i nie wysiadał w bocznej uliczce 😉. Wszyscy cali i zgodnie z przepisami dotarliśmy na miejsce!



  Wtedy tak naprawdę poczułam, po raz pierwszy, że to się dzieje, że to już zaraz! Nie tak zaraz oczywiście była tradycyjna kolejka do WC, jak zwykle przygoda, potem depozyt i pognaliśmy na rozgrzewkę!
  Deszcz przestał padać 😉
Na rozgrzewkę się spóźniliśmy, na szczęście Kasia załapała się na pamiątkową fotę, bo nie dałaby nam żyć!😜 Rozgrzaliśmy się sami, czule pożegnaliśmy i po kilku motywacyjnych okrzykach każdy poszedł do swojej strefy czasowej!
  Miałam świetny humor, pogoda była idealna do biegania, plany na złamanie 2 godzin były, super holowniczka u boku. No nic tylko lecieć i łamać! Od rana, co prawda miałam silną migrenę, ale wzięłam specjalne leki i mi przeszło. Byłam gotowa!
  Nasza strefa czasowa ruszała przy muzyce ze Shreka, no idealnie pomyślałam, ja kocham Shreka, to dobry znak!
  Trochę było zamieszania na starcie, bo nagle przed nami znalazły się balony na 2.20, źle puścili strefy, ale ruszyliśmy. Start super przy muzyce, trochę przepychania, to normalne jak startuje taki tłum, nie ma, co narzekać! No i gnałam sobie tak w założonym tempie aż do 7 km. A potem się zaczęło....
  To był mój najtrudniejszy bieg w życiu, nagle osłabłam zupełnie a na klatce piersiowej usiadł mi słoń i z km na km biegłam coraz wolniej, o łamaniu 2 nie było mowy, ja bałam się, że nie dobiegnę! 10, 12, 14, 16 kilometry dłużyły się straszliwie. Dwa kroki przede mną biegła Kasia i mówiłam jej, leć, biegnij!!!!! Szkoda mi było, że nie da rady przeze mnie. Ale za każdym razem słyszałam stanowcze NIE! Nie zostawię cię!!! Kasia jesteś WIELKA DZIĘKUJĘ (wyje teraz pewnie wiecie😉) Ano przyjaciół poznaje się w biedzie!
  Ostatnie kilometry to był dla mnie koszmar, truchtałam do mety z nogi na nogę. Walcząc z myślami, z własną głową z potwornym dziwnym czymś, co mnie dopadło nagle, z myślami zejść czy nie zejść z trasy, dobiegnę czy nie? Nigdy, przenigdy wcześniej nie spotkało mnie coś takiego. Płakać mi się chciało jak na 18 kilometrze moje tempo było bliskie 7.0. Doczłapałam do 20 kilometra, było słychać już muzykę na stadionie, Kacha zaczęła mnie popędzać: Magda przebieraj tymi swoimi wypasionymi nogami, machaj rękami, masz złapać rytm, daj z siebie wszystko!!!! Dałam! Przyśpieszyłyśmy, nie wiem jak i jakim cudem, zaczęłam myśleć o osobach, które kocham, serio miałam twarze dzieci przed oczami i pojawił się uśmiech. Wbiegłyśmy na stadion, niesamowite wrażenie, mój najcudowniejszy finisz, najwspanialszy (znowu wyję). Wbiegasz z ciemności w jasność, ta przestrzeń tłum ludzi, podniosłam ręce do góry DOBIEGŁAM....

  Nie mogłam złapać oddechu, na piersi dalej siedział mi słoń, wyściskałam Kasię, upłakałam się, a ona mi powiedziała: Magda taki bieg też trzeba przebiec, przetrwać, dałaś radę!
  Dostałam medal (od przystojniaka oczywiście) i wiecie co, mimo, że pobiegłam w czasie 2.10.56, dalekim od założonego to czułam, że bardzo, bardzo na niego ZASŁUŻYŁAM!



  Jedni na trasie walczą żeby utrzymać prędkość, inni chcą coś złamać a jeszcze inni walczą żeby dobiec I WSZYSCY WYGRYWAJĄ!
  Co mi się stało nie wiem, być może to od leków na migrenę, które brałam. Czy się przestraszyłam? Pewnie, że tak. Czy będę dalej startować w zawodach? BĘDĘ!!! Dam sobie jednak trochę czasu na bieganie dla przyjemności a nie trenowanie. Mam wielkie marzenie do spełnienia i nie zrezygnuję.

  Na koniec powiem Wam tylko w sekrecie, że szukając po zawodach szatni natknęłyśmy się z Kasią na pana, który zamachał do nas pięknym zgrabnym biegaczkowym i NAGIM tyłeczkiem😉 co obie uznałyśmy za nagrodę bonusową! Ach Ci biegacze😉

Wrocławiu wrócę tu za rok!

wtorek, 6 czerwca 2017

Porażka to czy sukces? Moja Gdynia.



  No dobra przyszła pora żeby się z tą Gdynią rozprawić! Dość płaczów i lamentów! To będzie bardzo szczery tekst, który Was chyba trochę zdziwi. Mnie też w sumie zdziwiła moja reakcja. Ale po kolei.
  Już prawie trzy miesiące minęły od połówki w Gdyni, a ja nic nie piszę i pewnie część z Was zastanawia się, dlaczego, a może ktoś się nawet martwi czy przeżyłam, aby 😉. Otóż przeżyłam, dobiegłam, zrobiłam fajną życiówkę, poprawiłam czas o 7 minut i się kurde ZAŁAMAŁAM. Jak kretynka! Durny ze mnie stwór teraz już to wiem.
  Same zawody super. Po pierwsze moja ukochana Gdynia i morze, weekend z rodziną, przyjaciele ci prywatni i biegowi.  Zibi wreszcie mój balonik 😄, dzięki za wsparcie na trasie! Szkoda tylko, że to wszystko zepsuło mi nastawienie na konkretny wynik. No i teraz pewnie mnie tu przeklną rasowi biegacze TRUDNO! Niech gadają napiszę Wam, co czuję teraz, co czułam w trakcie i po biegu.





  Zacznijmy od samego biegu, pierwszy raz biegłam na konkretny wynik, trenowałam całą zimę, bez obijania, mróz, śnieg, deszcz, plucha zawsze robiłam swoje. No i się nastawiłam, że musi się udać, MUSI! Na trasie nie przybiłam żadnej piątki, nie widziałam nikogo, nawet fotografów 😉, nie słyszałam niczego, gnałam tylko przed siebie kontrolując tempo. W sumie z trasy nie pamiętam nic tylko moment, kiedy osłabłam i ostatnie dwa kilometry, najgorsze kilometry w moim życiu, bo już wiedziałam, że mi nie wyszło, że nie złamię tej 2! Tak marzyłam o bieganiu w tym miejscu a nawet na morze nie spojrzałam 😞 Dobiegłam.....



  Na mecie był M, podobno machał, krzyczał, nic nie słyszałam. Zero radości, choć wbiegałam na metę z nową życiówką z czasem lepszym o 7 minut, byłam załamana! Były łzy, ale nie szczęścia tym razem, to były tak silne emocje, że nawet teraz, kiedy piszę ten post, łzy ciekną mi po policzkach.
  Na szczęście na mecie był M i wiecie co schowałam się, schowałam się w jego ramionach. Bardzo mi pomógł! (I znowu wyję). Pozbierałam się wtedy i w sumie myślałam, że po sprawie, że pogodziłam się z tym, następnym razem się uda i tak było super i takie tam. Niestety nie!
  Piękny weekend nad morzem minął, cudny medal zawisł na ścianie w szafie a zakwasy po biegu wyleczyłam, ale chęci do biegania przeszły mi całkowicie. Mało tego pojawił się wstręt do biegania. Wyjście na trening to jakaś masakra była. Zmuszałam się z całych sił, biegałam wbrew sobie, bez żadnej radości, byle zaliczyć trening. A jak się coś robi byle robić bez serca, to wiadomo, jakie będą efekty. Forma spadła, pojawiła się kontuzja. Same radości ;) W krytycznym momencie nawet zapach płynu do prania, w którym prałam ciuchy biegowe, wywoływał u mnie mdłości. Każdy deszcz i wichura stawały się wymówką, żeby tylko nie iść na trening. A przecież tak bardzo kochałam biegać w deszczu.... I powiem Wam ten deszcz mnie obudził.
  Lało pewnej soboty straszliwie poszłam na trening, siedziałam w aucie z dziesięć minut licząc na to, że przestanie padać, nie przestało lało coraz bardziej. Poleciałam, biegłam, mokłam i ryczałam, a że nikt nie biega w taką pogodę 😜 mogłam sobie wyć do woli! (tak wiem ryczę w kółko ;) To były moje pierwsze łzy szczęścia podczas biegania od dawna! Było super śmiałam się w głos biegnąc samotnie w tej ulewie i to chyba wtedy pomyślałam, że może jednak znowu pokocham to bieganie.



  Pewnie się zastanawiacie, dlaczego nie rzuciłam biegania skoro to dla mnie taka udręka była. Ano, dlatego, że pamiętam jak wyglądało moje życie przed bieganiem, pamiętam wegetację kanapowca i ciągłe uczucie nieszczęścia. Nie chcę nigdy do tego wrócić!!!! Niema tamtej Magdy i niech nigdy nie wraca!
  Za dwa tygodnie połówka we Wrocławiu. Wracam w miejsce, gdzie zaczęłam swoją przygodę z zawodami. I co ja teraz czuję??
Boję się jak cholera,  ale chcę tam pobiec. Chcę pobiec i cieszyć się tym, dać z siebie wszystko, ale mieć z tego radochę!!! Wbiec na metę z uśmiechem i uczuciem, że pobiegłam najlepiej jak mogłam w tym dniu, o tej porze i z tą formą, jaką mam. I wtedy to będzie SUKCES!
  I to nie tak, że nie chcę złamać tych 2 godzin. CHCĘ i pewnie kiedyś to zrobię. Ale czy musi się udać teraz? NIE! Teraz biegnę, żeby odzyskać miłość do biegania, mieć z tego frajdę i dać z siebie wszystko!
  Trzymajcie za to kciukasy 😉

Każdy z nas upada nie raz w życiu, ale najgorzej to upaść i się nie podnieść wiec RUCHY KLUCHY i do góry dupska 😉