Tralala oto ja

Tralala oto ja

wtorek, 6 czerwca 2017

Porażka to czy sukces? Moja Gdynia.



  No dobra przyszła pora żeby się z tą Gdynią rozprawić! Dość płaczów i lamentów! To będzie bardzo szczery tekst, który Was chyba trochę zdziwi. Mnie też w sumie zdziwiła moja reakcja. Ale po kolei.
  Już prawie trzy miesiące minęły od połówki w Gdyni, a ja nic nie piszę i pewnie część z Was zastanawia się, dlaczego, a może ktoś się nawet martwi czy przeżyłam, aby 😉. Otóż przeżyłam, dobiegłam, zrobiłam fajną życiówkę, poprawiłam czas o 7 minut i się kurde ZAŁAMAŁAM. Jak kretynka! Durny ze mnie stwór teraz już to wiem.
  Same zawody super. Po pierwsze moja ukochana Gdynia i morze, weekend z rodziną, przyjaciele ci prywatni i biegowi.  Zibi wreszcie mój balonik 😄, dzięki za wsparcie na trasie! Szkoda tylko, że to wszystko zepsuło mi nastawienie na konkretny wynik. No i teraz pewnie mnie tu przeklną rasowi biegacze TRUDNO! Niech gadają napiszę Wam, co czuję teraz, co czułam w trakcie i po biegu.





  Zacznijmy od samego biegu, pierwszy raz biegłam na konkretny wynik, trenowałam całą zimę, bez obijania, mróz, śnieg, deszcz, plucha zawsze robiłam swoje. No i się nastawiłam, że musi się udać, MUSI! Na trasie nie przybiłam żadnej piątki, nie widziałam nikogo, nawet fotografów 😉, nie słyszałam niczego, gnałam tylko przed siebie kontrolując tempo. W sumie z trasy nie pamiętam nic tylko moment, kiedy osłabłam i ostatnie dwa kilometry, najgorsze kilometry w moim życiu, bo już wiedziałam, że mi nie wyszło, że nie złamię tej 2! Tak marzyłam o bieganiu w tym miejscu a nawet na morze nie spojrzałam 😞 Dobiegłam.....



  Na mecie był M, podobno machał, krzyczał, nic nie słyszałam. Zero radości, choć wbiegałam na metę z nową życiówką z czasem lepszym o 7 minut, byłam załamana! Były łzy, ale nie szczęścia tym razem, to były tak silne emocje, że nawet teraz, kiedy piszę ten post, łzy ciekną mi po policzkach.
  Na szczęście na mecie był M i wiecie co schowałam się, schowałam się w jego ramionach. Bardzo mi pomógł! (I znowu wyję). Pozbierałam się wtedy i w sumie myślałam, że po sprawie, że pogodziłam się z tym, następnym razem się uda i tak było super i takie tam. Niestety nie!
  Piękny weekend nad morzem minął, cudny medal zawisł na ścianie w szafie a zakwasy po biegu wyleczyłam, ale chęci do biegania przeszły mi całkowicie. Mało tego pojawił się wstręt do biegania. Wyjście na trening to jakaś masakra była. Zmuszałam się z całych sił, biegałam wbrew sobie, bez żadnej radości, byle zaliczyć trening. A jak się coś robi byle robić bez serca, to wiadomo, jakie będą efekty. Forma spadła, pojawiła się kontuzja. Same radości ;) W krytycznym momencie nawet zapach płynu do prania, w którym prałam ciuchy biegowe, wywoływał u mnie mdłości. Każdy deszcz i wichura stawały się wymówką, żeby tylko nie iść na trening. A przecież tak bardzo kochałam biegać w deszczu.... I powiem Wam ten deszcz mnie obudził.
  Lało pewnej soboty straszliwie poszłam na trening, siedziałam w aucie z dziesięć minut licząc na to, że przestanie padać, nie przestało lało coraz bardziej. Poleciałam, biegłam, mokłam i ryczałam, a że nikt nie biega w taką pogodę 😜 mogłam sobie wyć do woli! (tak wiem ryczę w kółko ;) To były moje pierwsze łzy szczęścia podczas biegania od dawna! Było super śmiałam się w głos biegnąc samotnie w tej ulewie i to chyba wtedy pomyślałam, że może jednak znowu pokocham to bieganie.



  Pewnie się zastanawiacie, dlaczego nie rzuciłam biegania skoro to dla mnie taka udręka była. Ano, dlatego, że pamiętam jak wyglądało moje życie przed bieganiem, pamiętam wegetację kanapowca i ciągłe uczucie nieszczęścia. Nie chcę nigdy do tego wrócić!!!! Niema tamtej Magdy i niech nigdy nie wraca!
  Za dwa tygodnie połówka we Wrocławiu. Wracam w miejsce, gdzie zaczęłam swoją przygodę z zawodami. I co ja teraz czuję??
Boję się jak cholera,  ale chcę tam pobiec. Chcę pobiec i cieszyć się tym, dać z siebie wszystko, ale mieć z tego radochę!!! Wbiec na metę z uśmiechem i uczuciem, że pobiegłam najlepiej jak mogłam w tym dniu, o tej porze i z tą formą, jaką mam. I wtedy to będzie SUKCES!
  I to nie tak, że nie chcę złamać tych 2 godzin. CHCĘ i pewnie kiedyś to zrobię. Ale czy musi się udać teraz? NIE! Teraz biegnę, żeby odzyskać miłość do biegania, mieć z tego frajdę i dać z siebie wszystko!
  Trzymajcie za to kciukasy 😉

Każdy z nas upada nie raz w życiu, ale najgorzej to upaść i się nie podnieść wiec RUCHY KLUCHY i do góry dupska 😉
 

4 komentarze:

  1. Piękna Duszo, biegnij, biegnij po radość!

    OdpowiedzUsuń
  2. A nie prawda, że nikt w deszcz nie biega :) Wczoraj biegałem 4 x 1600 kiedy na trzecim szybkim odcinku zrobiło się ciemno i zaczął padać mocny deszcz. Zapytałem kumpla, z którym biegłem co robimy. Stwierdził, że na maratonie też może padać, a biec trzeba będzie. Pobiegliśmy. Na czwartym szybkim odcinku praktycznie nie było widać czy biegniemy jeszcze po drodze, czy zaraz spadniemy ze skarpy do stawu. Trening skończyliśmy mokrzy, ale zadowoleni. Oprócz nas nad zbiornikiem biegał jeszcze tylko jeden "wariat". I powiem Ci, że to było dużo lepsze bieganie niż takie zwykłe klepanie kilometrów. A z biegania nie rezygnuj, nie opłaca się ;) Pozdrawiam z Gdańska.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zamierzam rezygnować! A że w Gdańsku są pozytywne Warioty to ja dobrze wiem ;)
      Pozdrowienia z Kalisza :P

      Usuń